Czy Unia może się finansować sama?

 

Przed rokiem z okładem, w lutym 2014 r. utworzono specjalną grupę roboczą pod kierownictwem byłego premiera Włoch i Komisarza KE – Mario Montiego, mającą zająć się kwestią “środków własnych UE”, czyli budżetem generowanym przez samą Wspólnotę. Członkowie grupy mieli znaleźć sposób na pozyskiwanie środków, które w przyszłości zastąpią ciągle pomniejszaną składkę członkowską i … nie staną się jednocześnie płaconym przed obywateli „podatkiem na Wspólnotę”. To zadanie trudne i bardzo ambitne.Ponad 80% przychodu do unijnego budżetu zasilają składki od państw członkowskich, obliczone na podstawie ich PKB, reszta pochodzi z części podatku VAT z krajowych stawek bazowych, składek od krajów spoza UE będących we wspólnej strefie ekonomicznej (płaconych przez Islandię, Norwegię i Szwajcarię), podatków od wynagrodzeń pracowników instytucji unijnych oraz grzywien i odsetek od nieterminowych płatności, jak i odsetek bankowych od kapitału.Obecny system, zawsze gdy negocjujemy budżet UE na następny rok, podsyca temperaturę debaty pomiędzy krajami – płatnikami netto i tymi, które są beneficjentami unijnych funduszy. Przepychanki budżetowe dodatkowo nabierają ostrości wraz ze zbliżającymi się w poszczególnych krajach wyborami, gdy pomysły kolejnych cięć w unijnym budżecie mogą nabić słupki poparcia najgłośniej wykrzykującym „reformatorom”Zdecydowanie zdrowszy byłby system, w którym Unia generowałaby własne zasoby, a wspólnotowy budżet nie zależałby od politycznych zawirowań przedwyborczych.                      Jedną zmożliwości było wprowadzenie podatku od transakcji finansowych, a tam, gdzie taki podatek już istnieje – harmonizacja często rozbieżnych krajowych strategii w tym zakresie. W założeniu miało to z jednej strony zagwarantować sprawiedliwy i znaczący wkład sektora finansowego w dochody publiczne, z drugiej stanowić uzupełnienie środków regulacyjnych oraz zachętę dla świata finansów, by podejmować bardziej odpowiedzialne działania nakierowane na gospodarkę realną.

W przedstawionym niedawno raporcie grupa Montiego wypunktowała wszystkie wady obecnego systemu pozyskiwania środków, któremu “brakuje przejrzystości i demokratycznej odpowiedzialności”!Faktem jest, że formuły rządzące naliczaniem składek są bardzo skomplikowane, a już wzory określające tzw. rabaty przyprawiają o ból głowy nawet fanów matematyki. Pozostańmy na chwilę przy rabatach. Najbardziej znany jest ten brytyjski, którego historia wiąże się ze słynnym „I want my money back” Premier Margaret Thatcher, negocjującej w 1984 r. składkę do wspólnotowej kasy. Dlaczego Żelazna Dama chciała „swoje” pieniądze z powrotem? Powodem wtedy było niekorzystanie przez Wielką Brytanię – w takim samym stopniu jak inne kraje – z dobrodziejstw Wspólnej Polityki Rolnej, która w połowie lat 80 „pożerała” ok. 70% budżetu UE.Choć był to precedens to ostatecznie nękanemu strajkami krajowi, wtedy – na skraju zapaści gospodarczej – przyznano rabat. Czasy się zmieniły, dochód narodowy Brytyjczyków prześcignął PKB krajów kontynentalnej Europy, polityka rolna stanowi już tylko 40% budżetu UE – a rabat jednak pozostał. Jak mówią brukselscy eksperci – zostanie na zawsze, gdyż Brytyjczycy dobrowolnie z niego nigdy nie zrezygnują.Pamiętam ostre debaty w czasie negocjacji budżetu na lata 2007-2013, gdy naciskany przez większość Premier Tony Blair w końcu uległ i zgodził się w 2005 r. na małe cięcie tej “brytyjskiej świętości” – podcinając tym samym „gałąź” swojej politycznej kariery… A poszło wtedy o zmniejszenie rabatu jedynie o ok. półtora miliarda euro rocznie.Dzięki przyznanej “zniżce” Wielka Brytania przez ponad 20 lat wpłacała do unijnej kasy dużo mniej, niż wynikałoby to z ekonomicznego rachunku, opartego na wielkości jej PKB.  W ostatnich latach oszczędzała w ten sposób średnio o 4-6 mld euro rocznie.Ogólnie rzecz ujmując, wyznacznikiem rabatu są przychody z tytułu podatku VAT w danym kraju, a te zmieniają się w każdym roku (np. polski VAT wzrósł w 2011 r. z 22% na 23%, co z najbardziej ucieszyło wyspiarzy).Brytyjczycy mają rabat, ale „brakującą” część ich składki, czyli aż 2/3 – płacą pozostałe kraje, proporcjonalnie do swojej zamożności. Polska także partycypuje w finansowaniu rabatu. W 2004 r. kosztował nas on ok. 105 mln euro, w 2013 r. dołożyliśmy Brytyjczykom 219 mln euro. Kwotę przypadającą na nasz kraj oblicza się na podstawie udziału Polski w unijnym PKB, im wyższy, tym więcej płacimy za rabat.Wiele mówi się o rabacie brytyjskim, ale warto wiedzieć, że to nie jedyny taki upust stosowany względem unijnych płatników netto. Z rabatów korzystają także Niemcy, Holandia, Austria i Szwecja. Nic dziwnego, że państwa te są najmniej zainteresowane reformowaniem starego systemu zaproponowanym przez grupę Montiego, za zmianami opowiadają się za to Francja czy Włochy, niekorzystający dotąd ze zniżek.Kolejną komplikacją obecnego systemu składek do budżetu UE jest to, że procedury budżetowe w państwach członkowskich i na poziomie UE nie są skoordynowane i podlegają odmiennym prawom i terminom. Państwa członkowskie działają na podstawie jednorocznych budżetów, unijny jest skrojony na 7 lat. W budżetach narodowych występują deficyty (dozwolone do 3 % PKB) i długi publiczne (dozwolony do 60% PKB, który mało kto przestrzega), w budżecie unijnym wydatki nie mogą przewyższać dochodów, przynajmniej w teorii.  W praktyce, w ostatnich latach w budżecie wspólnotowym zrobiła się jednak spora dziura, początkowo łatana z nowych środków z kolejnego roku, obecnie wymagająca specjalnego zasilenia, albowiem 7-letni dziurawy budżet 2007-2013 się zakończył, a długi pozostały. Stare zobowiązania (zaakceptowane wcześniej przez państwa członkowskie) trzeba jednak zapłacić, skoro w poprzednim budżecie zabrakło funduszy – Rada Europejska sugeruje, by zapłacić z nowych środków przeznaczonych na okres 2014-2020, na co Parlament nie chce się zgodzić.Przez ostatnie lata “gimnastykowaliśmy się” za pomocą budżetów korygujących, licząc na dodatkową zrzutkę na unijne długi ze strony państw członkowskich, niestety znalezienie dodatkowych pieniędzy w budżetach narodowych pod koniec roku było trudne, a nawet niewykonalne, gdyż państwa członkowskie w tym czasie zwykle już wykonały własne plany budżetowe i nie miały żadnych “luźnych” środków.Stos rachunków do zapłacenia za zrealizowane projekty unijne – czeka w Komisji Europejskiej, tymczasem krajowe problemy budżetowe z jednej strony nie pozwalają na wyasygnowanie dodatkowych środków u płatników netto, z drugiej obciążają kredytami beneficjentów czekających na obiecane unijne pieniądze.Raport Montiego przyznaje, że zmiany w kierunku pozyskiwania środków własnych przez Unię (i odciążenie w ten sposób budżetów narodowych) są trudne głównie ze względu na … wymaganą jednomyślność w Radzie (zgodę wszystkich państw członkowskich). Parlament Europejski, najsilniejszy zwolennik reformy – jest w tej kwestii tylko ciałem doradczym. Debata trwa.Dotychczasowym „światełkiem w tunelu” budżetowym jest już pewien krok na drodze do samowystarczalności, uwzględniony nawet w perspektywie finansowej 2014-2020 w postaci zmian w sposobie określania zasobów w oparciu o podatek od transakcji finansowych, który ma trafić bezpośrednio do budżetu UE. Co prawda na jego wprowadzenie zgodziło się jedynie 11 państw, zatem to dopiero początek reform.

Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego

Lidia Geringer de Oedenberg

 

 

Czas na zmianę czasu?

Zmiana czasu z zimowego na letni (i odwrotnie) dezorganizuje w sposób znaczny pracę w wielu sektorach gospodarki, nie przynosząc żadnych efektów „oszczędnościowych”. Dowodzą tego m.in. badania przedstawione na debacie zorganizowanej w Parlamencie Europejskim 24 marca br. przez trzy Komisje: Prawną, Rynku Wewnętrznego i Transportu.

Oczywistym przykładem jest transport, gdzie albo trzeba nadganiać godzinę lub też ją marnować czekając na „właściwy” czas w dwóch „krytycznych” dniach w roku. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, że zmiany czasu wpływają bardzo niekorzystnie na biorytm ludzi i zwierząt domowych.

Badania wykazują, iż po zmianie czasu w UE dochodzi średnio do wzrostu o 8% liczby wypadków drogowych, w Szwecji jest to nawet 11%.

Odnotowuje się także znaczny wzrost kontuzji i wypadków w miejscach pracy, szczególnie w przemyśle wydobywczym (wg studium Uniwersytetu Stanford), a także wzrost zawałów serca i… samobójstw (studium „The new England Journal of Medicine).

Zaburzony rytm życia ludzi wiąże się ze spadkiem poziomu melatoniny (koordynującej pracę zegara biologicznego, regulującego rytmy dobowe, między innymi snu i czuwania), powodując wzrost poziomu kortyzolu, którego nadmiar we krwi prowadzi do wielu komplikacji zdrowotnych m.in. insulinooporności (wg Current Biology).

Komisja Europejska, jako instytucja harmonizująca przeszkody na jednolitym rynku wewnętrznym UE, dostrzega te negatywne efekty, ale ma bardzo niewielkie pole do manewru, gdyż zmiana czasu leży w kompetencjach państw członkowskich.

Parlament Europejski przygotowuje się obecnie do sprawozdania w tej sprawie, z nadzieją że uda się przekonać nasze rządy do tego by skończyć z absurdem pozornych oszczędności, które jeszcze wiele lat temu miały jakieś uzasadnienie, dzisiaj tylko komplikują życie.

Dlaczego w ogóle zmieniamy czas? By lepiej wykorzystywać dzień latem. Może zatem pozostańmy przy czasie letnim na stałe? Taki też wniosek postawiło wielu debatujących nad negatywnymi konsekwencjami zamieszania czasowego…

Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego

Lidia Geringer de Oedenberg

 

Równi i równiejsi w UE

Każdego roku Komisja Praw Kobiet i Równouprawnienia opracowuje raport oceniający poczynione postępy na polu równego traktowania obywateli obu płci w UE. Ocena za rok 2013 nie napawa zbytnim optymizmem.
Pomimo starań Komisji Europejskiej i państw członkowskich współczynnik wzrostu zatrudnienia kobiet jest nadal niezadowalający. W 2002 r. zaledwie 58,1 % kobiet pracowało zawodowo, w 2013 – 62,8%. Jak na jedenaście lat programu wyrównywania szans wzrost o 4,7% to bardzo mało. Jeśli ta tendencja utrzyma się, to cel strategii „Europa 2020” – jakim jest uzyskanie poziomu 75% zatrudnienia wśród kobiet – osiągniemy dopiero w 2038 r. W tym kontekście, koniecznym jest priorytetowe traktowanie środków na rzecz godzenia życia prywatnego z życiem zawodowym. Usługi opieki nad dziećmi i osobami starszymi pozostają bardzo drogie, co nie pozwala na podjęcie pracy zawodowej w pełnym wymiarze średnio aż 53% kobiet.Według Parlamentu państwa członkowskie powinny tworzyć i wspierać finansowo systemy opieki, na które obywatele będą mogli sobie pozwolić. Warta odnotowania jest także propozycja Parlamentu by w każdym kraju UE wprowadzono dziesięciodniowy płatny urlop ojcowski.Równe uczestnictwo kobiet i mężczyzn w rynku pracy mogłoby zwiększyć potencjał gospodarczy UE, dzięki czemu – według prognoz Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), do 2030 r. PKB na mieszkańca UE wzrósłby o 12,4%.Kolejną kwestią poruszoną w raporcie jest trend „płciowego” zróżnicowania wynagrodzenia pracowników, jeśli będzie zmieniał się w dotychczasowym tempie – to kobiety i mężczyźni będą zarabiać na tych samych stanowiskach jednakowo dopiero w 2084 r. Obecnie kobiety otrzymują w UE średnio o około 16 % mniej za godzinę niż mężczyźni zatrudnieni do tej samej pracy.Dysproporcje dotyczą także osób starszych zagrożonych ubóstwem. W przypadku kobiet problem dotyczy 22% spośród nich, w przypadku mężczyzn – 16,3%.Szczególnie warto zwrócić uwagę na rolę małych i średnich przedsiębiorstw (MŚP), które stanowią 99% firm europejskich i zapewniają w sektorze prywatnym dwie trzecie miejsc pracy. Tylko 31% przedsiębiorców w UE stanowią kobiety.Raport został przyjęty przez Parlament Europejski 10 marca br. – 411 głosami za, przy 205 głosach sprzeciwu i 52 wstrzymujących się. Posłowie zaapelowali do państw członkowskich UE o uwzględnienie równouprawnienia kobiet i mężczyzn w politycznym i budżetowym procesie decyzyjnym, czyli:
– zapewnienie pełnego przestrzegania praw zapisanych w dyrektywie poświęconej zasadom równości wynagrodzeń i przejrzystości płac;
– odblokowanie w Radzie dyrektywy w sprawie poprawy równowagi płci wśród dyrektorów niewykonawczych spółek, których akcje są notowane na giełdzie i promowanie uczestnictwa zawodowego kobiet w dziedzinie nauki i nowych technologii, w tym technologii informacyjno-komunikacyjnych (chociaż kobiety stanowią niemal 60% absolwentów szkół wyższych w UE, to stanowią niecałe 33% ogólnej liczby naukowców i inżynierów);
– zajęcie się problemem utrzymującej się dużej liczby kobiet wśród osób pracujących w niepełnym wymiarze czasu pracy, za niską płacę i na niepewnych warunkach oraz poprzez zapewnienie dobrej jakości usług opiekuńczych dla dzieci i innych osób niesamodzielnych;
– niezwłoczne ratyfikowanie przez wszystkie państwa członkowskie i UE (będącą także członkiem Rady Europy) Konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej i promowania międzynarodowej współpracy w zakresie zwalczania wszelkich form przemocy wobec kobiet.
Najwięcej kontrowersji wywołała zawarta w raporcie propozycja dotycząca prawa kobiet do decydowania o swoich planach rozrodczych, które miałoby być traktowane na równi z prawami podstawowymi. Konserwatyści i część Chadecji nie zgodziła się na takie zapisy i przeforsowała poprawki (powołujące się na Artykuł 168 Traktatu o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej) oddające tylko w ręce parlamentów narodowych decyzje w tej sprawie.

Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg

Zaproszenie na debatę

              „Wzmocnienie pozycji kobiet i dziewcząt poprzez edukację”

 

Debata odbędzie się w dniu 6 marca 2015 (piątek) o godz. 14.30

w siedzibie BIPE we Wrocławiu przy ulicy Widok 10.

 

W debacie udział wezmą:

Lidia Geringer de Oedenberg – poseł do Parlamentu Europejskiego

dr Agnieszka Zembrzuska – Dolnośląska Szkoła Wyższa

Monika Siurdyban – doradca zawodowy
Hanna Nowicka – Politechnika Wrocławska
Marek Kocot – aktor i animator kultury

 

Dyskusję poprowadzi redaktor Gazety Wrocławskiej Katarzyna Kaczorowska.

 

Przed debatą zostanie zaprezentowany reportaż radiowy na temat edukacji kobiet. Po zakończeniu części panelowej zaplanowano dyskusję otwartą z udziałem zaproszonych gości.

Liczba miejsc na oba wydarzenia jest ograniczona. Prosimy o potwierdzenie obecności

do 5 marca pod adresem mailowym epwroclaw@ep.europa.eu lub telefonicznie pod numerem 71 337 63 65.

Śródziemnomorska droga śmierci

Na początku lutego br. śródziemnomorski cmentarz powiększył się o trzystu desperatów, poszukujących lepszego życia w bogatej Europie. Zwłoki topielców morze wyrzucało na brzeg Lampedusy jeszcze tydzień po tragedii. W 2014 r. w podobnych desperackich rejsach zginęło ok. 3500 osób. Przemytnicy nie dbają o to czy ich „pasażerowie” dotrą do celu. Nielegalne rejsy stały się także kanałem przerzutowym dla… dżihadystów z „europejską misją”.Ofiar u brzegu Lampedusy byłoby znacznie więcej, gdyby feralnej nocy 9 lutego br. włoska straż przybrzeżna nie ocaliła ponad 2000 kolejnych imigrantów, pozostawionych na pastwę losu przez załogę czegoś, co wiele lat temu można było nazwać statkiem handlowym. Miejsce na przepełnionym, zardzewiałym i „bezzałogowo” dryfującym na automatycznym pilocie statku kosztuje ok. 8 tys. dolarów. Chętnych są tysiące. Przemytnicy imigrantów dzielą się zyskiem ze służbami w porcie – miejscu zbiórki, dzięki czemu statki z uciekinierami „niezauważone” wychodzą w morze. Na tym kończy się zadanie załogi, która porzuca ściśniętych jak bydło nieszczęśników na pełnym morzu. Czy dotrą do celu – nikogo nie obchodzi. W 2014 r. w podobnych desperackich rejsach zginęło ok. 3500 osób. Szczęśliwców, którym udało się jednak dostać do Europy było w tym samym roku oficjalnie ponad 207 tys. Ile przedostało się nieoficjalnie – nie wiadomo. Według Europejskiej Agencji Frontex, chroniącej granice zewnętrzne UE – w ostatnich latach dramatycznie przybywa nielegalnych imigrantów. Jeszcze parę lat temu średniorocznie odnotowywano ok. 70 – 100 tys. przybyszów rocznie, obecnie liczba ta się podwoiła. Tylko Włochy „wyłowiły” w 2014 r. ponad 170 tys. imigrantów. Według Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców w granicach Europy przebywa obecnie ok. 4 mln niezarejestrowanych przybyszów z Afryki i Azji.
Problem nielegalnych imigrantów nasilił się po wybuchu Arabskiej Wiosny. Odległa o 130 km od wybrzeży Tunezji maleńka włoska wyspa Lampedusa stała się obiektem masowego szturmu uciekinierów z Afryki, z kolei imigranci z bliskiego wschodu ruszyli w kierunku Grecji i Bułgarii. Wraz z nielegalnymi rejsami pojawiło się także inne zagrożenie. Tak zwane Państwo Islamskie siejące spustoszenie w Iraku i Syrii, co stało się powodem exodusu ludności z tamtych rejonów głównie w kierunku Europy, wykorzystuje teraz śródziemnomorską drogę „przerzutu” dla własnych bojowników. Dżihadyści z „europejską misją”, wmieszani w tłum nielegalnych imigrantów, być może zabiegają teraz o status uchodźców… Mającą swoją siedzibę w Warszawie Agencję Frontex – 16 i 17 lutego br. odwiedziła europarlamentarna delegacja, której celem była wymiana poglądów na temat dalszych planów zarządzania agencją i kontroli jej budżetu. Frontex, pełniący rolę swoistego „łowcy” migrantów, jest obecnie przede wszystkim wsparciem dla Włoch i Malty – w patrolowaniu Morza Śródziemnego w ramach unijnej operacji Tryton. Mimo wzmocnienia budżetu Frontexu w 2015 r. o dodatkowe 13,7 mln euro, gołym okiem widać, że Unia nie radzi sobie z imigrantami, nie jest w stanie efektywnie chronić swoich granic, ani rozwiązywać problemu setek tysięcy „wyłowionych” imigrantów, grupowanych w obozach dla uchodźców na jej terenie. Nikt nie wie jak zaradzić tragediom morskim rozgrywającym się na Morzu Śródziemnym.
W parlamentarnych rezolucjach jak mantrę powtarzamy, że UE musi realizować swoją rolę krzewiciela pokoju i demokracji, ale… europejska wspólnota, jako organizacja gospodarcza ma tylko ograniczone, ekonomiczne narzędzia do dyspozycji: kary – jak np. sankcje, czy nagrody – jak zniesienie ceł. Bez realnej wspólnotowej polityki zagranicznej, armii, z 28 szefami państw i rządów zainteresowanymi tylko opinią publiczną we własnych krajach – nie uda się skutecznie przeciwdziałać exodusowi uciekinierów śródziemnomorskich, ani tez rozwiązywać konfliktów będących jego przyczyną. Obecnie problem żywych lub umarłych pasażerów zdezelowanych statków spędza sen z powiek głównie rządzącym we Włoszech i na Malcie, będących przyczółkami „europejskiego raju”.

Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg

Skomentuj

Grecji impas dusi Europę

Począwszy od momentu wejścia do UE, czyli od 1981 r. Grecja otrzymała 68 mld. euro z Funduszy Strukturalnych, przeznaczonych na rozwój kraju. Prawie drugie tyle na dopłaty dla rolników. Tabliczki informujące o dofinansowaniu przeróżnych inwestycji znajdują się na setkach zabytkowych budynków, fasadach kościołów, przy greckich autostradach czy siedzibach przedsiębiorstw. Manna z nieba, która spadała z nieba przez 33 lata, pozwalała na finansowanie zarówno inwestycji państwowych jak i prywatnych. W ramach nowej perspektywy finansowej na okres 2014-2020, kolejnych 21 miliardów z wspólnotowych funduszy ma zasilić grecką gospodarkę. Teraz jednak ze względu na nadużycia z przeszłości Europa narzuciła Grecji sektory, w których pieniądze te mogą być wykorzystywane, tak by służyły na stabilnemu rozwojowi, co znacznie organiczna dotychczasowe pole manewru tamtejszym decydentom. Fundusze europejskie wrosły w życie Greków, służyły m.in. jako dopłaty do czesnego dla dzieci w prywatnych szkołach, czy fundusze dla przedsiębiorców na rozwój własnych firm. Obecnie będą raczej formą pożyczek niskooprocentowanych dla biznesu, finansowanych z europejskiego funduszu inwestycyjnego.Wszystko to miało i ma służyć rozwojowi gospodarki greckiej. Tymczasem, wydaje się, że Grecja głównie korzystała z tanich kredytów dostępnych dla krajów strefy euro. Mając przez długi czas odpowiedni rating (podobnie jak inne stabilne gospodarki) – pożyczała pieniądze dość lekką ręką, aż doszła do poziomu długu publicznego (w 2014 r.) w wys. 177.2% PKB i bezrobocia na poziomie 25.8%. Grecki dług w wysokości 320 mld. euro, jest teraz problemem 15 krajów-pożyczkodawców UE, a są to: – Niemcy z sumą 58.5 mld euro; Francja – 43.9 mld.; Włochy – 38.6 mld.; Hiszpania – 25.6 mld.; Holandia – 12.3 mld.; Belgia – 7.5 mld.; Austria – 6.0 mld.; Finlandia – 3.9 mld. Drobniejsze sumy, ale składające się na kolejne 5 mld. euro Grecja winna jest: Słowacji, Portugalii, Słowenii, Luksemburgowi, Estonii, Malcie i Cyprowi.Na 320 miliardów euro pożyczki 142 mld. pochodzą z mechanizmu stabilności (FESF), 66 mld. z banków greckich, 53 mld. to pożyczki bilateralne, 32 mld. z MFW, 27 mld. z EBC.Od tego tygodniowych rozmów z ministrami finansów strefy euro zależy, czy Grecja w niej pozostanie, czy też wróci do drachmy. Wyjścia z euro landu nie wyobraża sobie większość Greków, z czego zdaje sobie sprawę także populistyczna SYRIZA, partia która wygrała wybory pod koniec stycznia. Pożyczkodawcy nie kwapią się jednak z “poluzowaniem” programu pomocowego, zaś na dalsze zaciskanie pasa nie ma zgody wśród Greków. Totalny pat w rozmowach nie zaskoczył zatem nikogo, tyle tylko, że za chwilę Grecja straci płynność finansową i nie będzie z czego wypłacać pensji budżetówce. Kilka dni temu Jeroen Dijsselbloem, szef eurogrupy, potwierdził, że postulaty Grecji dotyczące odroczenia spłaty długów są nie do przyjęcia, a unijny poniedziałkowy szczyt (16.02.15) skończył się fiaskiem. Tymczasem w Grecji znika wszelka gotówka, z kont i bankomatów. Bankowe depozyty maleją o 200-300 mln euro dziennie. Zwycięska SYRIZA chce “przywrócić” godność Grekom. To hasło zapewniło im sukces wyborczy, ale w praktyce nie wiadomo co to ma oznaczać..Odmowę spłaty długów, która wróci im honor? Obwinianie innych krajów za udzielane Grecji pożyczek, w celu … doprowadzenia tego kraju do nędzy – brzmi mało przekonująco. Na czele państw obwinianych przez Greków o niecne zamiary nieustannie znajdują się Niemcy, największy wierzyciel tego kraju, czyli ten, który pożyczył najwięcej i teraz domaga się zwrotu pieniędzy. Czy to przejaw wrogości, egoizmu, nacjonalizmu, faszyzmu? Zdaniem Greków – tak. SYRIZA idzie nawet dalej, podnosząc kwestię niezapłaconych reparacji wojennych z II wojny światowej i deklarując, że to dalej Niemcy są dłużne Grecji, a nie vice versa. Angela Merkel portretowana od miesięcy w Grecji z “hitlerowskim wąsikiem” przypomniała niedawno, że „umów zawartych przez poprzednie rządy należy przestrzegać”, co jeszcze dodatkowo rozsierdziło Greków. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że problemy Grecji wykraczają daleko poza granice tego kraju. “Grexit” nie jest na rękę żadnemu z państw UE ze strefy euro czy spoza niej.Tragedia grecka dalej rozgrywana jest na tamtejszej scenie politycznej i żaden polityk, ani żadna partia – nie zamierzają mówić o prawdziwych przyczynach tego kryzysu, ani o tym jak efektywnie zreformować ich niewydolną gospodarkę. Zadłużone ponad miarę greckie państwo, którego obywatele nauczyli się przez długie lata „kreatywnie” podchodzić do podatków – stoi obecnie nad gospodarczą przepaścią. Upadek Grecji nie jest jednak teraz tylko problemem Greków, ale całej Europy.
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego

Lidia Geringer de Oedenberg

Polacy na podium … najgorszych kierowców w Europie

Już od ponad 7 lat możemy podróżować po Europie bez kontroli granicznych*. Przejazd z Finlandii do Portugalii, czy z Belgii do Grecji to potężna dawka różnorodności, jaką oferuje nam nasz kontynent. Różnorodności pod każdym względem, także tej w kulturze drogowej.
Według przeprowadzonej ostatnio w krajach UE ankiety na losowo wybranych uczestnikach ruchu drogowego, palmę pierwszeństwa na najgorszych kierowców nieprzerwanie od lat dzierżą Włosi. 31% ankietowanych uznało ich za najbardziej lekkomyślnych, powodujących zagrożenie i wykłócających się o pierwszeństwo przejazdu. Jeśli dodać do tego literalne wykorzystywanie zderzaków do przesuwania samochodów podczas parkowania, trudno się temu dziwić. Włoscy kierowcy „nie wiedzą” również, do czego służą pasy bezpieczeństwa, 35% z nich zbywa pytanie miną z gatunku „a kogo to obchodzi”. Co więcej, sami Włosi zdają sobie z tego doskonale sprawę, skoro z rozbrajającą szczerością potwierdzają wyżej wymienione „kompetencje” drogowe.Na drugim miejscu najgorszych za kierownicą – plasują się Grecy, bijący konkurencję w częstotliwości używania klaksonu oraz w ignorowaniu sygnalizacji zmiany pasów ruchów. Aż 74% z nich nie używa kierunkowskazów. Mogłoby się wydawać, że trzecie miejsce również trafi do kraju z „nonszalanckiego” południa Europy, a tu niespodzianka. Brązowy medal dla najgorszych kierowców w UE należy się Polakom, uznanym za zbyt brawurowych i nieznających przepisów drogowych. Przemieszczanie się po drogach innych państw Europy najwyraźniej również wzmaga stres wśród naszych rodaków, jak bowiem inaczej tłumaczyć zagraniczny wyższy odsetek Polaków jeżdżących pod wpływem alkoholu na drogach innych niż ojczyźniane?Francuzi znajdują się zaraz za podium, przodując w stłuczkach są najczęstszymi klientami warsztatów blacharskich.
Za wzór uchodzą Szwedzi, którzy są najbardziej zdyscyplinowani i zdaniem 70% badanych zachowują spokój w każdych okolicznościach. Zaraz za nimi znajdują się kierowcy z Niemiec i Wielkiej Brytanii. Choć i ta złota trójka ma swoje słabości w postaci nagminnych rozmów przez komórkę i zbyt długich dystansów pokonywanych bez przerw…
No cóż, mają się gdzie rozpędzić. Bez względu na ankiety i sondaże, pamiętajmy o bezpieczeństwie na drogach i korzystajmy z uroków otwartych (jeszcze) granic Unii Europejskiej.

Z pozdrowieniami z Brukseli
Lidia Geringer de Oedenberg

 

Polacy na podium … najgorszych kierowców w Europie

Już od ponad 7 lat możemy podróżować po Europie bez kontroli granicznych*. Przejazd z Finlandii do Portugalii, czy z Belgii do Grecji to potężna dawka różnorodności, jaką oferuje nam nasz kontynent. Różnorodności pod każdym względem, także tej w kulturze drogowej.
Według przeprowadzonej ostatnio w krajach UE ankiety na losowo wybranych uczestnikach ruchu drogowego, palmę pierwszeństwa na najgorszych kierowców nieprzerwanie od lat dzierżą Włosi. 31% ankietowanych uznało ich za najbardziej lekkomyślnych, powodujących zagrożenie i wykłócających się o pierwszeństwo przejazdu. Jeśli dodać do tego literalne wykorzystywanie zderzaków do przesuwania samochodów podczas parkowania, trudno się temu dziwić. Włoscy kierowcy „nie wiedzą” również, do czego służą pasy bezpieczeństwa, 35% z nich zbywa pytanie miną z gatunku „a kogo to obchodzi”. Co więcej, sami Włosi zdają sobie z tego doskonale sprawę, skoro z rozbrajającą szczerością potwierdzają wyżej wymienione „kompetencje” drogowe. Na drugim miejscu najgorszych za kierownicą – plasują się Grecy, bijący konkurencję w częstotliwości używania klaksonu oraz w ignorowaniu sygnalizacji zmiany pasów ruchów. Aż 74% z nich nie używa kierunkowskazów. Mogłoby się wydawać, że trzecie miejsce również trafi do kraju z „nonszalanckiego” południa Europy, a tu niespodzianka. Brązowy medal dla najgorszych kierowców w UE należy się Polakom, uznanym za zbyt brawurowych i nieznających przepisów drogowych. Przemieszczanie się po drogach innych państw Europy najwyraźniej również wzmaga stres wśród naszych rodaków, jak bowiem inaczej tłumaczyć zagraniczny wyższy odsetek Polaków jeżdżących pod wpływem alkoholu na drogach innych niż ojczyźniane? Francuzi znajdują się zaraz za podium, przodując w stłuczkach są najczęstszymi klientami warsztatów blacharskich.
Za wzór uchodzą Szwedzi, którzy są najbardziej zdyscyplinowani i zdaniem 70% badanych zachowują spokój w każdych okolicznościach. Zaraz za nimi znajdują się kierowcy z Niemiec i Wielkiej Brytanii. Choć i ta złota trójka ma swoje słabości w postaci nagminnych rozmów przez komórkę i zbyt długich dystansów pokonywanych bez przerw…
No cóż, mają się gdzie rozpędzić. Bez względu na ankiety i sondaże, pamiętajmy o bezpieczeństwie na drogach i korzystajmy z uroków otwartych (jeszcze) granic Unii Europejskiej.

Z pozdrowieniami z Brukseli
Lidia Geringer de Oedenberg