LIST OTWARTY

Kresowy Ruch Patriotyczny (Porozumienie Organizacji Kresowych i Kombatanckich)

Al. Ujazdowskie 6A, 00-461 Warszawa

Warszawa, 1 lipca 2013 r.

 Jego Ekscelencja Ks. Arcybiskup Józef Michalik Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski Metropolita Przemyski

LIST OTWARTY

 Ekscelencjo, Księże Arcybiskupie!

Z ufnością i ogromną nadzieją przystąpiłem do lektury Deklaracji Kościołów  z Polski i Ukrainy z dn. 28.06.2013 ws. zbrodni wołyńskiej. Po wnikliwym jednak przestudiowaniu tego dokumentu przyjąłem jego treść z rozczarowaniem, najgłębszym bólem i najwyższym oburzeniem. Nie znający bowiem tematu z autopsji czytelnik, może po analizie tekstu Deklaracji dojść do wniosku, że Polacy ponoszą taką samą winę za mordy, jak zbrodniarze spod znaku OUN-UPA, lub wręcz, że to Polacy byli sprawcami bestialskiego ludobójstwa na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej  w okresie 1939 – 1947, a nie jego ofiarami. 

Jako b. komendant placówki AK w Rybczy i b. komendant Polskiej Samoobrony Kresowej we wsi Rybcza na Wołyniu mam obowiązek zaprotestować  w imieniu ponad 200 tysięcy ofiar banderowskiego ludobójstwa, w tym 150 tys. Polaków: dzieci wypruwanych z łona matek, tych przed ołtarzem rozgniatanych banderowskim butem, zarąbanych siekierami, po przyjęciu I Komunii Świętej, ich rodzeństwa i matek, dzieci nadziewanych na sztachety, przybijanych gwoździami  do ścian budynków i podłóg, drewnianymi kołkami do ziemi, i tych wielu małych męczenników, których nie sposób wyliczyć. 

Protestuję w imieniu 70-letniego mieszkańca Rybczy – Piotra Piotrowskiego, któremu upowcy zadali 37 kłutych ran na ciele, zerwali paznokcie z rąk i nóg, wydłubali oczy, obcięli język, uszy i nos.

Protestuję w imieniu moich towarzyszy broni z Rybczy – Marcina Mysłowskiego, Franciszka Mytkowskiego i mego stryjecznego brata Piotra Niewińskiego, których bandyci z UPA ukrzyżowali na topoli przy młynie we wsi Wilia 

Jako katolik z dziada pradziada protestuję w imieniu ponad 200 duchownych rzymskokatolickich szczególnie bestialsko pomordowanych przez degeneratów  z UPA. Księża ci do dziś nie doczekali się upamiętnienia swojej męczeńskiej śmierci ani nawet Mszy św. za spokój swych dusz (ponieważ księża unikali podania sprawców zbrodni). W wielu wypadkach oddziały UPA mordujące księży rzymskokatolickich były dowodzone przez duchownych greckokatolickich. 

W Deklaracji czytamy m.in. „Jesteśmy świadomi, że tylko prawda może nas wyzwolić (por. J 89, 32); prawda, która niczego nie upiększa i nie pomija, która niczego nie przemilcza …”. Niestety, Deklaracja podpisana przez Waszą Ekscelencję w całej rozciągłości zaprzecza tym słowom. 

Pytam więc w czyim imieniu Ksiądz Arcybiskup skierował prośbę  o przebaczenie do Ukraińców? W imieniu tych 150 tys. Polaków pomordowanych przez bandytów z UPA? Dlaczego do Ukraińców? Przecież zbrodniarze z UPA stanowili zaledwie znikomy odsetek narodu ukraińskiego. Zatem nie naród ukraiński dopuścił się zbrodni na Polakach, tylko OUN-UPA, która wymordowała również ok. 80 tys. swoich rodaków, czego dowiedli Wiktor Poliszczuk i Witalij Masłowskij – nienacjonalistyczni ukraińscy historycy. A może za „braci” uważa Ksiądz Arcybiskup pogrobowców Bandery we współczesnej Ukrainie, stawiających pomniki mordercom, uznający ich za bohaterów i organizujących faszystowskie pochody młodzieży z pochodniami na wzór SS we Lwowie i innych miastach zachodniej części Ukrainy?

Z czego wynikałoby, że Wasza Ekscelencja przeprasza za to, że Polacy ośmielili się bronić swojego życia przed mordercami, gdy mieli ku temu możliwości i święty obowiązek.

Przez dokument przewija się wyraziście kwestia przebaczenia. Mnie natomiast uczono   na lekcjach religii, że warunkiem przebaczenia jest przyznanie się do winy, wyrażenie skruchy i naprawienie krzywdy. Niestety, jak dotąd nic takiego nie nastąpiło ze strony ideowych spadkobierców banderowców. Przeciwnie, duchowni greckokatoliccy święcili i nadal święcą pomniki Bandery i innych UPA, odpowiedzialnych za ludobójstwo na Polakach i przedstawicielach innych narodowości zamieszkujących Kresy Wschodnie II Rzeczypospolitej.

Drugim pojęciem używanym często w Deklaracji jest pojęcie „pojednanie”.  

    Z kim, że pozwolę sobie zapytać, Wasza Ekscelencjo? Z tymi, którzy na Ukrainie i w Polsce czczą morderców z OUN-UPA? To tak jakby jednać się i bratać np. z SS, NKWD czy UB. Nie! Z katami, mordercami i degeneratami ani z ich ideowymi spadkobiercami nie ma i nie może być pojednania. Natomiast symboliczne pojednanie dokonało się przez krew Polaków i Ukraińców zastygłą na tych samych siekierach, nożach, widłach, sierpach, których banderowcy używali do zabijania. 

Tego aktu pojednania nikt już nie cofnie. Z kolei współcześni Polacy i Ukraińcy, z wyjątkiem pogrobowców Bandery, nie mają do siebie żadnych pretensji, a ich wzajemne relacje są ogólnie poprawne.

 Jestem całym sercem za współpracą i przyjaznymi relacjami wolnej Polski  i wolnej Ukrainy. Ale nie nastąpi to nigdy w pożądanym wymiarze, dopóki władze państwowe i episkopaty kościołów na Ukrainie nie nazwą bestialskiego mordu na Polakach ludobójstwem, nie potępią zbrodniczych organizacji OUN-UPA i nie pociągną żyjących jeszcze sprawców do odpowiedzialności. 

Ekscelencjo, Księże Arcybiskupie!

 Episkopat Polski zmarnował, poprzez podpisanie Deklaracji wręcz historyczną okazję, by nazwać zbrodnię ludobójstwa po imieniu, wskazać i potępić ich sprawców, oraz wezwać wszystkie uczciwe siły na Ukrainie do tego samego. Tylko w ten sposób bowiem można ułożyć właściwe stosunki pomiędzy Polską a Ukrainą – tzn. oprzeć ją na prawdzie, spełniając tym samym standardy cywilizacyjne, umożliwiające w przyszłości przystąpienie Ukrainy do Unii Europejskiej. Niestety, Deklaracja nie spełnia ani jednego z tych warunków. 

Ubolewam, że Episkopat Polski poprzez podpis Waszej Ekscelencji pod tym dokumentem przyłączył się do brudnej gry, jaką prowadzą w imię fałszywie pojmowanej poprawności politycznej przedstawiciele gremiów sprawujących władzę 

Z należytym poważaniem – 

 Przewodniczący KR  Jan Niewiński

gen. bryg. Andrzej Lewandowski – Nie zgadzam się …

2012 rok obfitował w wiele wydarzeń rocznicowych i okazjonalnych, które niestety w dalszym ciągu na pierwszym planie podkreślały wojnę polsko-polską oraz brak jakiejkolwiek merytorycznej dyskusji na temat współczesnej historii Polski. Przebija się, jako oficjalnie funkcjonująca historia, w której o PRL-u, Wojsku Polskim i wielu innych tematach mówi się tylko źle lub wcale, a o innych z kolei wydarzeniach czy postaciach nie można lub też nie wypada mówić krytycznie. Myślę, że wielu byłych wojskowych tak jak ja, służących tamtej  Ojczyźnie, jaką nam historia dała, nie zgadza się z takim  postawieniem sprawy.

Nie zgadzam się, że Polska Rzeczpospolita Ludowa jest traktowana albo wyłącznie jak czarna dziura, jak okres historyczny, o którym trzeba zapomnieć, oraz wytrzeć z pamięci młodego pokolenia albo zniekształcać wyobrażenie czy to „państwa zniewolonego”, czy też „ucieleśnienie zła i nieszczęść ludzkich”. Przez niemal 50 lat Polska była taka, jak mogła być w tamtych uwarunkowaniach międzynarodowych. Ale dla mnie najważniejsze jest to, że BYŁA! Bo przecież mogło nie być jej już nigdy.

Działy się w niej i rzeczy złe, nierzadko tragiczne, mówić jednak, że było to stracone półwiecze, to przekreślić życie nie tylko jednego państwa w ciągu 50 lat, ale i wszystkich jego obywateli.

Prof. Jerzy Eisler uważa, że okres władzy ludowej – to jedno wielkie „mniejsze zło”. A więc jak nazwać tych, którzy w warunkach „mniejszego zła”, ale jednak zła, przyjmowali stopnie i tytuły naukowe, sędziowskie i wojskowe i szczycili się otrzymywaniem tytułów honorowych i odznaczeń. Ta „zła władza” aktywnie reprezentowała Polskę na forum międzynarodowym, wychodząc niejednokrotnie z propozycjami wpływającymi na utrzymanie pokoju w okresie zimnej wojny. np. Planem Rapackiego, Planem Gomułki i innymi ważnymi międzynarodowymi inicjatywami.

Ta „zła władza” wszędzie na świecie była przyjmowana z największymi honorami. Zawarto setki, tysiące umów międzynarodowych i międzypaństwowych. W tym państwie „mniejszego zła” gościli wszyscy możni tego świata.

Prawda, że Polska po wyzwoleniu zaistniała jako ludowa. Następowała zmiana ustroju i systemu władzy, ale historycznie  była to kontynuacja II RP w wielu dziedzinach. Można przecież sobie wyobrazić, że Polska po wojnie miałaby suwerenność pełną, no na pewno bez Lwowa i Wilna ale zapewne i bez rekompensaty na zachodzie i północy. PRL wymaga rzetelnej oceny, także dla kultury politycznej. Wymaga to badań bez uprzedzeń i stronniczości oraz ideologicznych fobii. W PRL wyrosły co najmniej dwa pokolenia, które przyczyniły się do kulturowego rozwoju Polski, owocnego pokonywania zacofania i powojennej zapaści. Wspominając o wielkich osiągnięciach kulturalnych (dzieła filmowe, teatralne, literackie) czy sportowych tego okresu, nie artykułuje się lub przemilcza, że powstały one właśnie w okresie „mniejszego zła”.

W totalnej krytyce tego okresu, już mniej się mówi o okresie stalinizmu (a jest tam o czym mówić i krytykować), ale przede wszystkim o stanie wojennym i dekadzie lat osiemdziesiątych. Prof. Jerzy Eisler w wielu swoich publikacjach, w tym na łamach „Polski Zbrojnej”, o stanie wojennym mówi jako o zdradzie narodowej i zaprzaństwie. Mówi też, że społeczeństwo traktowało wówczas władzę jako władzę okupacyjną. Skąd więc zdecydowana większość, bo ponad 70 % społeczeństwa w 1981 roku oczekiwała od władz naprowadzenia porządku i normalnego funkcjonowania państwa.

Profesorowi Eislerowi wtóruje znany dziennikarz Rafał Ziemkiewicz,  odpowiadając na początku grudnia ub. r. w redakcji „Fronda.pl” na pytanie Jacka Nizinkiewicza o interwencję radziecką w stanie wojennym odpowiada; „[…] żaden poważny historyk nie potwierdza tezy, żeby taka interwencja groziła. Przeciwnie istnieją rozliczne dowody, że to generał Jaruzelski prosił Rosjan o pomoc, i powiedziano mu – działaj sam, jak Ci się uda to dobrze, a jak nie rzucimy Cię Polakom na pożarcie. Jaruzelskiemu i komunistom bynajmniej nie szło wtedy o to by uchronić Polskę przed interwencją”. Ile w tej wypowiedzi jest niekonsekwencji i braku logiki, bo przecież nieudane wprowadzenie stanu wojennego, o którym historyk Norman Davies mówił, że był to „najdoskonalszy zamach wojskowy w historii nowożytnej Europy”, zmusiło by stronę radziecką do naprowadzenia w Polsce porządku lub zamieniłoby Jaruzelskiego i jego ekipę na inną,  która użyła by drastyczniejszych, nieadekwatnych do sytuacji środków. Środków, które zapewne spotkałyby się z oporem dużej części społeczeństwa, a zapewne i wojska i w efekcie tego też byłaby potrzebna bratnia pomoc, czyli interwencja wojsk Układu Warszawskiego. Redaktor Ziemkiewicz mówi, że nie zna poważnego historyka, który potwierdza, że groziła nam interwencja radziecka i nie tylko radziecka. A ja znam. I to bardzo wielu. Na przykład prof. Andrzej Leon Sowa, autor „Historii Politycznej Polski 1944-1991”, stwierdza: „Możliwość wojskowej interwencji sowieckiej w Polsce była zatem potencjalnym zagrożeniem, które polskie władze musiały stale brać pod uwagę, bez względu na bieżące sygnały otrzymywane, tym bardziej, że nie był to jeszcze czas, kiedy kierownictwo radzieckie zgodziłoby się na likwidację swojego imperium zewnętrznego, którego Polska była zasadniczym zwornikiem”. Kilka lat temu spotykałem podczas swojej wojskowej służby dyplomatycznej w Moskwie najwyższych dowódców, byłych ministrów i wiceministrów obrony Federacji Rosyjskiej oraz wojskowych historyków rosyjskich, którzy twierdzili, że taka interwencja była planowana i ówczesny Związek Radziecki pod żadnym pozorem nie zgodziłby się na wyjście Polski z Układu Warszawskiego. I w końcu nie wolno lekceważyć w państwie demokratycznym tego, co sądzi większość. A większość  (46 % Polaków) uważa wprowadzenie stanu wojennego za uzasadnione (badania OBOP z grudnia 2012 r.).Jeden z największych znawców powojennej historii Wojska Polskiego, a w tym okresu stanu wojennego gen. dyw. dr Franciszek Puchała uważa, że po interwencji wojsk Układu Warszawskiego niezwykle trudna byłaby wojna interwentów z 35-milionowym narodem znanym ze swego oporu. Działania partyzanckie mogły trwać dziesięciolecia, ale Polska straciłaby setki tysięcy obywateli ( „GWiR”, 2012, nr 12.).

Pomimo że dziś mamy Polskę wolną, niepodległą i demokratyczną nadal funkcjonują tematy tabu, czyli zakazu, który przekraczając, spotkamy się z gwałtowną reakcją określonych kręgów kulturowych. Takich tematów tabu jest wiele. Obok PRL, ludowego Wojska Polskiego, o którym nie wypada mówić i pisać dobrze, są takie, o których nie wypada mówić źle. Do nich na pewno należy powstanie warszawskie, II RP, a w niej postać Józefa Piłsudskiego. Dla młodych ludzi PRL najczęściej kojarzy się z totalitaryzmem bezprawiem i skrajną niedoskonałością państwa. Po wojnie rzeczywiście w Polsce funkcjonowała dyktatura proletariatu. Polska była jednak w bloku radzieckim „heretyckim” odgałęzieniem, które stworzyło przesłanki do ewolucyjnego przejścia do demokracji oraz gospodarki rynkowej. Nie wypada dziś mówić o darmowej służbie zdrowia, nieograniczonym dostępie do żłobków i przedszkoli, wypoczynku młodzieży i dorosłych. Zapomina się, że zlikwidowano analfabetyzm i bezrobocie. Zbudowano tysiące zakładów, szkół i mieszkań, choćby dla tych 14 milionów ludności która się urodziła między 1946 r., a 1988 r. (daty spisów powszechnych). Jeśli pojawiają się takie głosy realistyczne, to są to głosy rozproszone, do których nikt nie nawiąże, nawet w formie polemicznej. Nacjonalistyczna prawica uwielbia historycznie rytuały, podczas których można idealizować jedynie słuszną wersję przeszłości skrojoną według własnego uznania. Wypowiedź Radosława Sikorskiego o Powstaniu Warszawskim jako narodowej katastrofie z której trzeba wyciągnąć wnioski, wywołała burzę nawet w jego gremiach partyjnych. Dziś wolno, lecz nie wypada źle mówić o II Rzeczpospolitej. A przecież większość historyków, w tym zachodnich (np. Evan McGilvray, „Polski rząd na uchodźstwie”, 2011 r.) uważa okres od zamachu majowego do wybuchu II wojny światowej za czas totalitaryzmu i dyktatury. 12 maja 1926 roku marszałek Józef Piłsudski wystąpił przeciwko legalnym władzom Rzeczypospolitej. I żadna sanacja, czyli oczyszczenie nie tłumaczy blisko 400 ofiar zamachu i 13 lat niedemokratycznego państwa z Brześciem i Berezą Kartuską i ONR-em Nie zgadzam się, że o Wojsku Polskim okresu powojennego pisze się wyłącznie źle lub wcale. Zapomina się, że w przez blisko pół wieku zasadniczą służbę wojskową pełniło około 10 mln Polaków (moje szacunkowe obliczenia). Dla wielu z nich i ich środowisk odbycie służby wojskowej traktowano z wielkim szacunkiem. Wielu z nich zdobyło w wojsku wykształcenie i zawód. Wielu z nich ma ogromne zasługi w odbudowie kraju, budowie dróg, zakładów i szkół. Wojsko jako instytucja odegrała bezcenny wkład w rozwój i upowszechnienie nauki, kultury i edukacji. Znany jest dorobek naukowy wielu instytutów oraz rozwój szkolnictwa wyższego. Jako wojsko uczestniczyliśmy w większości misji pokojowych organizowanych w różnych zapalnych regionach świata. W 1981 roku wojsko cieszyło się 93 % zaufaniem społecznym, czego żadna instytucja nie osiągnęła, ani wcześniej, ani później.

Dziś różne instytucje starają się i trzeba przyznać skutecznie wymazać z historii cały okres powojenny, a w tym i historię Wojska Polskiego i jego udział w odbudowie kraju. A potrzebę patriotycznego wychowania młodych pokoleń zastępuje się organizacjami i formacjami, które z wyzwoleniem i odbudową kraju miały nie wiele wspólnego. Stąd mamy nawet Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych – 1 marca. Zapominamy, że ludzie pokroju „Ognia”, „Żubryda”, „Hrynia” czy „Łupaszki” – mordowali głównie dla zysku i swoich prymitywnych instynktów. Mordowali również kobiety, dzieci i starców pod płaszczykiem walki z żydokomuną. Okres ten nazywają nawet wielkim powstaniem narodowym zakończonym w 1963 roku, kiedy w obławie zginął Józef Franczak ps. „Lalek”. O „Żołnierzach Wyklętych” trzeba mówić jak o zbiorowości zróżnicowanej. Byli wśród nich zarówno patrioci, jak i bandyci. Byli ludzie ukształtowani ideologicznie i tacy, którym po 5 latach przebywania „w lesie” bez rodzin, bez wykształcenia, bez pracy przed wojną, było po prostu wszystko jedno. Oni bali się wyjść „z lasu”, bo nie umieli już żyć bez zabijania, bez kolegów, bez poleceń dowódców, bez poczucia bezpieczeństwa i władzy, jakie dawała im broń. Ci którzy nie poszli do lasu lecz przystąpili do polskich miast i wsi, zakładów pracy, szkół i szpitali, podjęli naukę i nauczali innych – to zdrajcy? Tak jak ponad 100 tys. akowców, którzy po ujawnieniu, przystąpili do odbudowy kraju, nauki i pracy. Podobnie jak miliony Polaków, a wśród nich np. prof. Zygmunt Bauman. Prof. Zygmunt Bauman – filozof, socjolog i antropolog w rozmowie dla radiowej Trójki w 2011 roku wyjaśnił, że jego przeszłość w roli oficera Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego w latach 40. i 50. wynikała z jego lewicowych przekonań i młodego wieku. Zapytany o swój udział w walce z niepodległościowym podziemiem odpowiedział, „że to była walka z terroryzmem. Bo jak nazwać kogoś, kto napada na pociągi, wyciąga pasażerów do lasu, a potem ich morduje. Ktoś taki zbrojnie przeciwstawia się obowiązującemu prawu. Mogłem więc nazwać go terrorystą” („Wprost” 2011, nr 37, s. 56 i 57).

Dla mnie dziś Żołnierzami Wyklętymi, to są Ci żołnierze WP, którzy żyją w byłych, zapomnianych garnizonach, gdzie nierzadko jedynym atrybutem kojarzonym z wojskiem jest kapelan wojskowy. Obecnie pozostawieni samym sobie. Gdzie ich, po 30–40 latach służby Ojczyźnie, dostęp do placówek ochrony zdrowie jest utrudniony lub niemożliwy. A status materialny wielu z nich jest poniżej minimum socjalnego. Gdzie nie ma żadnej bazy materialnej lub kulturalnej, choćby przez to, że zlikwidowano wszystkie kasyna i kluby garnizonowe. Dziś o tej kadrze i tym wojsku wielu chciałoby zapomnieć, zmarginalizować, a na co dzień szydzić i ośmieszać. Prof. Jerzy Eisler stara się od wielu lat zdewaluować WP, w tym w swojej kolejnej książce pt. „Wojsko Polskie – Plan Operacji Zaczepnej Frontu Nadmorskiego”. Szkoda tylko, że profesor nie mówi całej prawdy, bo służący na różnych stanowiskach w tamtym czasie mogą potwierdzić, że owszem były ćwiczone i takie warianty, lecz zawsze poprzedzone operacją obronną. I że zawsze w założeniach do ćwiczeń, stroną rozpoczynającą konflikt zbrojny było NATO.

Ośmiesza się też przy okazji wojska, grupy operacyjne i komisarzy wojskowych w latach 80. W artykule „Wojsko kontra kryzys” („Uważam Rze”, 2011 nr 32) mówi się, że brali oni udział w absurdalnych działaniach pogłębiających cywilizacyjny regres. A przecież ich zadaniem nie było kreślenie reformatorskich wizji. W poczuciu patriotycznego obowiązku wzięli odpowiedzialność za państwo. Byli oburzeni tym, co widzieli i starali się na miarę swoich możliwości pomóc tym społecznościom, w których działali. Oceniajmy ich za to, co mieli do zrobienia i czego od nich oczekiwano. Mieli za zadanie zdiagnozować i udokumentować stan faktyczny. Na wszystkich szczeblach: w ministerstwach i urzędach centralnych, w województwach, miastach i gminach oraz w zakładach pracy działało ponad 2 tys. komisarzy oraz 5 tys. żołnierzy zawodowych i służby zasadniczej, z których zdecydowana większość z honorem i godnością wykonywała swoje niełatwe zadania.

Nie zgadzam się z wszechobecną rusofobią ani wzajemną nienawiścią obu narodów. Rosja – to nie tylko historia wzajemnych stosunków, burzliwych, nierzadko traumatycznych, ale też relacje międzyludzkie. Wielu z nas wojskowych doświadczyło tego, kończąc w byłym Związku Radzieckim, czy później w Rosji akademie wojskowe, szkoły oficerskie, bądź kursy specjalistyczne. Poza wysokim poziomem nauczania na wszystkich szczeblach trzeba uczciwie powiedzieć, że spotykaliśmy się z dużą dozą sympatii i zrozumienia ze strony wykładowców i społeczeństwa. My również odnosiliśmy się z sympatią do Rosjan i innych narodowości byłego ZSRR, odwiedzaliśmy miejsca ich pamięci narodowej, spotykaliśmy się z weteranami i przekazywaliśmy nasze spojrzenia na historię naszych stosunków w tym jej mrocznych aspektów.Może to jednak tylko mit o sympatii do zwykłych Rosjan, a może jednak żadnej sympatii nie było. Bo to, że jej nie ma do rosyjskiego państwa i władzy – to wiemy. Ta nieufność sięga XVII wieku i cyklicznie bywa potęgowana. Jednak zawsze uważałem i nadal uważam, że mimo tych zaszłości i cierpień zwykli ludzie potrafią i powinni ze sobą rozmawiać. Niestety dziś nadal wielu Polaków, w tym szczególnie polityków, ale i część kleru nie cierpi Rosjan. Jedni za Katyń, inni za Smoleńsk jeszcze inni za zabory czy napaść 17 września. Są też tacy, którzy nie są w stanie określić dlaczego. Szczególna niechęć do Rosjan pojawiła się w końcu lat 70., kiedy pierwsze strajki były skierowane nie tylko przeciwko władzy ale także przeciwko Rosjanom, jako reprezentantom ciemiężcy. Nasiliły się te procesy podczas wojny czeczeńskiej oraz rządów PiS i trwają nadal. Profesor Daniel Adam Rotfeld w programie TVN 24 Horyzont w dniu 22 grudnia 2012 roku stwierdził, że jedną z głównych przyczyn takiego stanu rzeczy należy się dopatrywać w funkcjonujących w obu społeczeństwach kompleksach wyższości i niższości. I dał do zrozumienia po czyjej stronie istnieje kompleks wyższości. Obecnie, kiedy w Polsce trwa wojna polsko-polska, potęgowana walką o wrak TU-154, zjawisko rusofobii osiąga monstrualne rozmiary. Możemy mieć nie raz wrażenie, że to nie naziści na okupowanych terytoriach w Polsce mordowali rocznie ponad milion obywateli polskich. Już nie tylko Rosjanie są winni zamordowania, (zresztą wspólnie z polskimi władzami) prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 osób, ale są winni wszystkiemu. Całemu złu, które dzieje się w świecie. Nawet ostatnie Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej, które powinny być świętem radości i przyjaźni w wielu momentach stały się areną wojny polsko-rosyjskiej. Ariadna Rokossowska, rosyjska dziennikarka, prawnuczka marszałka Rokossowskiego w „Newsweeku” (2012, nr 34) mówi tak o stosunkach polsko-rosyjskich i atmosferze podczas mistrzostw: „Temat Wielkiej Wojny Ojczyźnianej jest wciąż żywy i bliski ludziom, którzy mówią: my ich wyzwoliliśmy, a oni wykazali się niewdzięcznikami”. I dalej: „Ale pozostaje pewien sentyment. Uwielbienie Maryli Rodowicz, Daniela Olbrychskiego, Andrzeja Wajdy czy też niekwestionowanej gwiazdy kina radzieckiego Barbary Brylskiej, szczególnie za jej rolę w filmie „Ironia losu” (w Polsce pt. „Szczęśliwego Nowego Roku”, który przez ponad 30 lat był pokazywany w rosyjskiej telewizji 1 stycznia, każdego roku – aut.). I dalej: „Kiedyś napisałam, że zwykli Polacy czują sympatię do zwykłych Rosjan i od razu zaprotestowali moi liczni znajomi. Wtedy zauważyłam, że to dość powszechne. Polska jest postrzegana jako kraj, w którym się nas nie lubi”. O tym, że nie do końca europejski, opowiadali mi koledzy, gdy wrócili z Mistrzostw Europy. Mówili, że w Warszawie na zwykłych Rosjan krzyczano po meczu „ruska kurwa”. Na przykład podchodzili jacyś ludzie krzyczeli i ubliżali albo pluli pod nogi”. Potem fala inwektyw płynęła długo przez internet”. I ta fala trwa nadal. Znalazłem w internecie komentarz do tej rozmowy zatytułowany „Więcej potomków zbrodniarzy…”. Dla takich autorów komentarzy nie wystarczą fakty, opinie historyków, dowódców, którzy tak jak marszałek Montgomery oceniał marszałka Rokossowskiego za jednego z najwybitniejszych dowódców II wojny światowej. Takich autorów i tak nikt i nic nie przekona, że białe jest białe…Potwierdzają to i badania socjologiczne, z których wynika, że blisko 3 – krotnie więcej Polaków odnosi się negatywnie do Rosjan niż Rosjan do Polaków. Według przeprowadzonych w Rosji badań w 2011 r. 51% Rosjan odpowiedziało, że Polacy nie budzą żadnych emocji, 36% odnosi się do nich z sympatią, a tylko 12% z wrogością. W Polsce jeśli chodzi o sympatię do Rosjan, również 31% to potwierdza, natomiast z niechęcią do Rosjan odnosi się ok. 34% Polaków (badania OBOP ze stycznia 2011 r.).

A przecież Polska zawsze cieszyła się szczególną estymą jako okno na Zachód. Niektóre z polskich czasopism były stale dostępne na rynku radzieckim i cieszyły się ogromnym powodzeniem. Ich popularność wynikała z tego, iż informowała o najnowszych trendach w zachodniej kulturze i znacznie różniła się od czasopism radzieckich. Na przełomie lat 60. I 70. w telewizji radzieckiej był nadawany bardzo popularny program „12 krzeseł”, w którym spotykali się rosyjscy Polacy i były tam odgrywane krótkie scenki obyczajowe, przeplatane piosenkami. Dziś nie ma w Rosji ani polskiej prasy, ani polskich programów. A wzajemna wymiana kulturalna, mówiąc delikatnie, jest śladowa. Można zaobserwować, że w ciągu roku w Polsce występuje kilkanaście może kilkadziesiąt zespołów czy artystów, gdy w tym czasie za naszą zachodnią granicą Niemcy organizują ponad 1000 koncertów rocznie. Niejasne są też przyczyny, dla których większość telewizji kablowych zrezygnowała z nadawania w ubiegłym roku programów rosyjskich. A przecież, odrzucając całą warstwę informacyjną, ich programy rozrywkowe są na najwyższym poziomie artystycznym. To samo dotyczy seriali, których duża część dotyczy mrocznych czasów komunizmu i mogłaby być dobrą lekcją dla naszej młodzieży, a nie jest.  A to, że wymiana kulturalna odgrywa ważną rolę, potwierdzają wyniki badań społecznych. Zdaniem 45% badanych popraw stosunków zależy od regularnych stosunków przedstawicieli władz, 33% – od wymiany kulturalnej i naukowej, a 25% – od uznania istotnej roli Armii Czerwonej w wyzwoleniu Polski (badania w Rosji w 2011 roku).Jest pewna szansa na poprawę relacji, po powstaniu Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia i Polsko – Rosyjskiej Grupy ds. Trudnych. Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia ma za zadanie inicjowanie i wspieranie działań podejmowanych w RP i FR, szczególnie w dziedzinie badań naukowych, prowadzenia działalności wydawniczej, upowszechniania wiedzy o stosunkach polsko-rosyjskich, historii, kulturze i dziedzictwie obu narodów. Niestety, mimo, że instytucja ta działa od kilku lat, rezultaty jej działalności nie są powszechnie znane i nie funkcjonują w świadomości zwykłego obywatela.

Lepiej wygląda za to działalność Polsko-Rosyjskiej Grupy ds. Trudnych. Być może ze względu na osobę powszechnie znaną i cenioną w Polsce i za granicą, jaką jest prof. Adam Daniel Rotfeld, a być może przyczyną są podejmowane tematy. Wśród 15 trudnych tematycznych bloków, które są omawiane przez tę grupę, najtrudniejszą oczywiście jest sprawa zbrodni katyńskiej. Pozostałe dotyczą m.in. represji ludności polskiej w ZSRR w latach 30., genezy II wojny światowej i losu jeńców wojennych Armii Czerwonej w Polsce po 1920 r. Dużą też szansą na pojednanie polsko-rosyjskie wydawały się kroki, podjęte w 2012 roku przez oba kościoły. Kościół katolicki w porozumieniu z Cerkwią prawosławną postanowił naprawić nastrój wzajemnej nienawiści obu narodów. Stąd 17 sierpnia 2012 roku patriarcha Moskwy i całej Rusi Cyryl I i przewodniczący episkopatu abp Józef Michalik podpisali polsko-rosyjskie przesłanie do obu narodów o porozumienie i pojednanie. Niestety przez wiele środowisk fakt ten został potraktowany jako nic nie znaczący gest, a przez innych nawet jako zdrada narodowa. A przecież polska polityka na Wschodzie powinna być dostosowana do realiów. Trzeba zrezygnować z mesjanizmu, pouczania i połajanek. Przestańmy traktować rządzących Rosją jako skorumpowanej bandy głupców, która żyje obsesją odwiecznego wroga.

Warto zacząć o Rosji myśleć pozytywnie i kreślić pozytywne scenariusze. Niestety pojawiające się tu i ówdzie intencje szkodzenia poprawie stosunków polsko-rosyjskich, godzą w polski interes narodowy.  Dobro Polski wymaga bowiem dobrych stosunków z naszym największym sąsiadem. Ekonomiczne argumenty są oczywiste. Rosja jest stabilnym dostawcą surowców energetycznych i przedstawia duży i chłonny rynek. A oprócz gospodarki, czy nie można zacząć 67 lat po wojnie żyć ze wszystkimi sąsiadami tak jak żyją po sąsiedzku normalni ludzie w tysiącach polskich wsi i miast. Gdzie ludzie rozmawiają, odwiedzają się i pomagają sobie, a nie tylko walczą, obrażają i wypominają wszystkie grzechy prawdziwe i domniemane.

Laureat Nobla wyznaczył datę swojej śmieci

Christian de Duve – belgijski Noblista, wybitny biochemik – ogłosił 8 kwietnia br. z imponującym spokojem, że postanowił zakończyć swoje życie. Datę swojej śmierci ustalił na 4 maja br. w uzgodnieniu z rodziną, tak by mógł osobiście pożegnać się ze swymi bliskimi przed planowaną eutanazją.

Zmarł tak jak zaplanował. Poczytny “Le Soir » opublikował pośmiertny wywiad z naukowcem*. Polecam.

W 1974 r. otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny wraz z Albertem Claude’m i George’m Palade. Skromnie komentował to wyróżnienie mówiąc: “Gdybym ja tego nie odkrył, zrobiłby to ktoś inny. Rzeczy istnieją, a technika decyduje je odkryjemy. To jest jak poszukiwanie skarbów”.

Do końca był w znakomitej formie, dlatego jego decyzja o śmierci dla wielu była wielce zaskakująca. Udzielając swego ostatniego wywiadu laureat Nobla był precyzyjny i cierpliwy.

Miesiąc poprzedzający zaplanowaną śmierć spędził pisząc do przyjaciół, kolegów – naukowców, z którymi przez lata współpracował – informując o swojej decyzji i żegnając się. Czytając ich odpowiedzi z satysfakcją podsumowywał swoje wypełnione pracą i przyjaciółmi – 95 lat życia.

„Wiodłem przez prawie cały wiek, niezwykle satysfakcjonujące życie, które dało mi dużo radości i przyjemności. Miałem niezwykły przywilej uczestniczyć w wielu odkryciach i poznać wiele osobistości. Patrzę na to dziś ze wzruszeniem i z satysfakcją. Muszę powiedzieć, że na moje życie złożyły się szczęśliwe, nieoczekiwane przypadki. Ja sam nie zrobiłem nic.(…) Śmierć mnie nie przeraża”.(…) “ Jestem zmęczony. W nocy 1 kwietnia, upadłem i spędziłem kilka godzin na podłodze przy mojej szafie. Upadłem i nie mogłem wstać”.

Odszedł mając czas na pożegnanie, na podsumowanie swego życia i bez upokorzeń wynikających z braku kontroli nad własnym ciałem. Takie rozwiązanie oferują tylko dojrzałe demokracje.

Lidia Geringer de Oedenberg

* http://www.lesoir.be/237537/article/actualite/belgique/2013-05-06/christian-duve-choisi-moment-sa-mort

Kolejka do Unii

W przedsionku do Wspólnoty oczekuje całkiem spora kolejka. Niektórzy dość zniecierpliwieni, czekają od ponad 30 lat… Na razie bilet wstępu z datą trzyma w ręce tylko jeden kolejkowicz. Parlament Europejski przegłosował w połowie kwietnia br. swoje “rozszerzeniowe” stanowisko. Dokument zawiera ocenę postępów w przygotowaniach do członkostwa w UE 8 krajów kandydujących: Chorwacji, FYROM-u (Byłej Jugosłowiańskiej Republiki Macedonii), Islandii, Czarnogóry, Serbii, Bośni i Hercegowiny, Kosowa oraz Turcji.

UE – jako laureatka Nagrody Pokojowej Nobla, mimo kryzysu gospodarczego podtrzymuje wolę powiększania Wspólnoty o inne kraje “w imię umacniania pokoju, bezpieczeństwa i dobrobytu na kontynencie oraz zwiększania pozycji UE na arenie międzynarodowej”.
W sprawozdaniu na temat strategii rozszerzenia poza oceną postępów krajów na drodze do UE wskazano przede wszystkim na reformy, jakie kraje te muszą przeprowadzić, aby do Wspólnoty przystąpić. Członkostwo w UE obwarowane jest bardzo szczegółowo określonymi warunkami osiągnięcia “pełnej demokratyzacji” obejmującymi m.in.: realny udział społeczeństwa w życiu politycznym, niezależny i wydajny wymiar sprawiedliwości, sprawną administrację publiczną, skuteczne narzędzia walki z korupcją, gwarancje wolności wypowiedzi, zgromadzeń, równe szanse dla wszystkich obywateli z poszanowaniem praw mniejszości. Ponadto wymagana jest stabilizacja gospodarcza.

Jak wygląda aktualna sytuacja?

Chorwacja
Już chwyta za unijną klamkę… Jako kraj przedakcesyjny w okresie przejściowym ma status “aktywnego obserwatora”. Co prawda UE podpisała traktat akcesyjny z Chorwacją już w grudniu 2011 r. ( podczas polskiej prezydencji), ale dopiero w połowie marca br. Chorwacji udało się zakończyć spór ze Słowenią o zagraniczne depozyty jej obywateli w nieistniejącym już banku Ljubljanska Banka i tym samym znieść ostatnią barierę, jaką powstrzymywała Słowenię od ratyfikacji traktatu akcesyjnego swojego sąsiada. Przystąpienie Chorwacji do UE planowane jest na 1 lipca 2013 r., pod warunkiem jednak, że Traktat akcesyjny zostanie do tego czasu ratyfikowany przez wszystkie państwa członkowskie. Do kompletu brakuje jeszcze zgody parlamentów Niemiec i Danii.

Była Jugosłowiańska Republika Macedonii – FYROM (Former Yugoslav Republic of Macedonia)
Kraj o historycznie bardzo skomplikowanej nazwie. Ma dość stabilną gospodarkę i przeprowadzone z sukcesem reformy gospodarcze, ale nęka go ciągle korupcja wplątana w silne struktury mafijne, niezawisłość sądów budzi wątpliwości. Pomimo, że FYROM posiada oficjalny status kandydata do Unii już od grudnia 2005 r., kraj wciąż jeszcze nie rozpoczął negocjacji z uwagi na weto Grecji kwestionującej nazwę „Macedonia”, którą FYROM chce się oficjalnie posługiwać. Grecja uważa, iż jest to historyczna nazwa jednej z jej prowincji i nie zgadza się by FYROM ją zawłaszczył.

Islandia
Posiada oficjalny status kandydata do Unii od czerwca 2010 r. Wieloletnie relacje Islandii z UE ugruntowane są już członkostwem tego kraju w Europejskim Obszarze Gospodarczym (EOG) umożliwiającym dostęp do wspólnotowego rynku oraz członkostwem w strefie Schengen. W lipcu 2009 r. Parlament Islandii zagłosował za dalszym zaciśnięciem współpracy i przystąpieniem do Wspólnoty. Od tego czasu negocjacje akcesyjne zmierzają w dobrym kierunku. Daty akcesji jeszcze nie znamy, UE najwyraźniej czeka na ostateczne “pozamiatanie” niedawnych problemów bankowych Islandii..

Czarnogóra
Od grudnia 2010 r. posiada status oficjalnego kandydata do UE. W 2011 r. po pozytywnej ocenie postępów Czarnogóry – Komisja Europejska sugerowała nawet oficjalne rozpoczęcie negocjacji akcesyjnych, lecz propozycja ta została przez Radę UE w grudniu 2011 r. odłożona w czasie.
Słaba gospodarka, wysoka przestępczość, korupcja, dyskryminacja, brak pełnej wolności prasy – to nadal przeszkody stojące na drodze tego kraju do Unii. Upłynie jeszcze parę lat zanim licząca 680 tys. mieszkańców dawna republika jugosłowiańska zostanie członkiem wspólnoty, tym niemniej Czarnogóra wyprzedza nieco w wyścigu inne kraje regionu – używając już na swoim rynku waluty euro .

Serbia
Posiada status kraju kandydującego od marca 2012 r. Może liczyć na otwarcie negocjacji członkowskich, ale dokładna data ich rozpoczęcia nie jest jeszcze określona. Przeszkodą pozostaje niestabilna gospodarka i złe stosunki z krajami, które uznały niepodległość jej wcześniejszej prowincji – Kosowa, które ogłosiło się państwem w lutym 2008 r. Przełomu w negocjacjach nie widać, czwarta tura rozmów premierów Ivica Daczicia i Hashima Thaci w Brukseli nie przyniosła żadnych konstruktywnych rozwiązań. Dopóki Belgrad nie ureguluje swoich stosunków z Kosowem – KE nie zarekomenduje rozpoczęcia negocjacji członkowskich z Serbią.

Bośnia i Hercegowina
Nie ma jeszcze statusu kandydata, mimo, że negocjacje rozpoczęto w 2005 r., a w 2008 r. podpisano umowę o stabilizacji i stowarzyszeniu. Bośnia i Hercegowina poczyniła jak dotąd dość ograniczone postępy na drodze do spełnienia wstępnych warunków UE. Na przeszkodzie stoją: niestabilność polityczna, zagrożona jedność kraju (separatyzm części serbskiej), głębokie podziały etniczne, duża przestępczość, silne struktury mafijne, słaba gospodarka nieprzystająca do konkurencji na jednolitym rynku i 121 miejsce we wskaźniku wolności gospodarczej. Problemem jest zagwarantowanie niezawisłego, bezstronnego i skutecznego systemu sądowego szczególnie w związku z podejściem do zbrodni wojennych. Reforma administracji i walka z korupcją w powiązaniu z partiami politycznymi czekają na wdrożenie.

Kosowo
Kandydat na kandydata, bez oficjalnego unijnego statusu. To jeden z najbiedniejszych regionów świata z czterdziestoprocentowym bezrobociem, wyjątkowo słabą gospodarką i silnymi strukturami mafijnymi, a także licznymi niewyjaśnionymi oskarżeniami o zbrodnie wojenne. W wyniku wojny w 1999 r. nadal zaginionych pozostaje prawie 2 tys. osób, których los musi pozostać wyjaśniony. UE wysłała do Kosowa pomoc techniczną dla tworzenia struktur państwowej administracji, sądownictwa i policji – EULEX.
Utworzone w 2008 r. Kosowo nie jest członkiem ONZ, Rady Europy, OBWE, WTO, ponadto 5 państw członkowskich UE do dzisiaj nie uznaje jego niepodległości (Cypr, Grecja, Hiszpania, Rumunia i Słowacja). Droga do Unii będzie bardzo długa.

I na koniec weteran kolejkowy.

Turcja
Europejska Wspólnota Gospodarcza poprzedniczka UE – przyznała Turcji status członka stowarzyszonego już w 1963 r. Proces negocjacyjny w sprawie przystąpienia tego kraju do UE formalnie rozpoczął się wraz ze złożeniem przez Turcję oficjalnej aplikacji 14 kwietnia 1987.
10 lat później na szczycie luksemburskim zablokowano jednak Turcji drogę do Wspólnoty, po czym na szczycie helsińskim w 1999 r. uznano kraj za oficjalnego kandydata do przystąpienia do UE, unieważniając wcześniejsze postanowienie.

Tureckie negocjacje akcesyjne z UE rozpoczęły się 3 października 2005 roku. Od tego czasu kraj poczynił znaczące postępy. Ma dobrą kondycję gospodarczą z wielkim rynkiem zbytu. Znaczna liczba obywateli pochodzenia tureckiego już żyje i pracuje w krajach UE.
Turcja przejmuje się ekologia i wdraża politykę odnawialnych źródeł energii. Ratyfikowała protokół fakultatywny do Konwencji ONZ w sprawie zakazu stosowania tortur (27 września 2011 r.) oraz (jako jedyna do tej pory) Konwencję Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej.

Pozostają kwestie respektowania praw podstawowych oraz rozwiązanie normujące stosunki z Republiką Cypryjską, której połowę Turcja okupuje od 1974 r. Opory budzą także: spór z Armenią, złe relacje z Grecją, nieuznawanie ludobójstwa Kurdów. Sytuacji negocjacyjnej nie służył też turecki bojkot cypryjskiej prezydencji w Radzie UE w drugim półroczu 2012 r.

Tym niemniej Turcja, jako kraj kandydacki podobnie jak i Polska swego czasu otrzymuje już europejskie fundusze przedakcesyjne…

Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg

Usadzić posła

Podczas posiedzeń plenarnych 754 posłów do Parlamentu Europejskiego (PE), reprezentujących 27 krajów UE każdorazowo gorączkowo szuka swoich miejsc w sali posiedzeń plenarnych.

Obserwujący naszą pracę obywatele stale pytają – dlaczego? Skąd ta konsternacja, nie znacie swoich stałych miejsc?
Nie znamy. Nie mamy przykręcanych tabliczek przypisujących nam stałe miejsca jak w polskim Sejmie.

Zasady „usadzania” są następujące:
Członkowie poszczególnych frakcji politycznych Parlamentu Europejskiego zasiadają w grupach na podstawie pokrewieństwa politycznego, a nie narodowości.
W pierwszych rzędach – przewodniczący grup politycznych i ich zastępcy, następnie członkowie Prezydium Parlamentu Europejskiego (wiceprzewodniczący i kwestorzy), za nimi szefowie komisji parlamentarnych, a za funkcyjnymi – pozostali posłowie w kolejności alfabetycznej.

W przypadku wymiany posła – co praktycznie następuje na każdej sesji – ze względu na wybory krajowe (np. europoseł stał się ministrem, premierem, prezydentem…), zmiany grup politycznych (podział w rodzimej partii), czy przypadki losowe – cały układ może się zmienić.

Przed wejściem do sali plenarnej zawsze trzeba sprawdzić numer miejsca, do którego należy się udać, bowiem różnice w rzędach i sąsiadach mogą być całkiem spore. Z flanki „prawej” można wylądować nagle na „lewej” w ramach swojej własnej grupy politycznej, nawet jak się nie zmieniło poglądów.

Nasze nazwiska są drukowane każdorazowo w „rozkładzie sali” oraz wyświetlają się na małych ekranach przy maszynkach do głosowania. Wpadając do sali plenarnej w ostatniej chwili przed głosowaniami zwykle „na szybko” orientujemy się po naszych sąsiadach – dokąd się udać, kłopot pojawia się, gdy mamy nowe sąsiedztwo…

W obecnej kadencji w Parlamencie wymieniono już 72 posłów. Wśród Polaków było stosunkowo mało przeszeregowań. Parę miesięcy po eurowyborach w 2009 r. poseł Janusz Lewandowski został Komisarzem, a jego miejsce zajął Jan Kozłowski. Czterech deputowanych wybranych z list PiS opuściło grupę Konserwatystów ECR (i rodzimą partię) zasilając ultraeurosceptyczną frakcję EFD. Poseł Marek Siwiec, mimo hucznego pożegnania z SLD – pozostał w grupie Socjaldemokratów…

W poprzedniej kadencji Parlament wymienił 81 posłów i byliśmy wtedy w czołówce „mieszającej” fotelami. Na 54 wybranych w czerwcu 2004 r. polskich europosłów – 20 zmieniło grupę polityczną, niektórzy kilkakrotnie. Najaktywniejsi w tym względzie byli posłowie z list LPR, Samoobrony i PSL. Ponadto 5 deputowanych wybrało karierę w kraju, 2 odeszło tragicznie.

Na ostateczny bilans tej kadencji poczekamy jeszcze rok. Następne eurowybory odbędą się w Polsce 25 maja 2014.

Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg

PS. Numery naszych miejsc ze względu na rozmiar sal są różne w Strasburgu i w Brukseli, gdzie chwilowo nie obradujemy plenarnie, ponieważ jej sklepienie sali grozi od pół roku zawaleniem. W Strasburgu na razie wszystko po staremu sufit „plenarny” już zawalił się w 2008 r…

Miliony za „nicnierobienie” z polskim wątkiem

W Brukseli mnożą się układanki z nowych twarzy przymierzanych do obsadzenia unijnych top-stanowisk w nowym rozdaniu w 2014 r. Przy okazji media wyciągają interesujące i szokujące odbiorców “eurorodzynki”. Przykład z Wielkiej Brytanii: „Baronowa Ashton dostanie od Unii 400.000 funtów za nicnierobienie ”*. To fakt. Komisarze po zakończeniu swojej 5-letniej kadencji, przez trzy kolejne lata otrzymują odprawę. Tak, z pieniędzy podatników. Wszyscy o tym wiedzą, a najlepiej szefowie naszych rządów, którzy decydują o nominacjach na kandydatów na komisarzy.

Kiedy Lady Catherine Ashton szefowa unijnej dyplomacji zakończy swoją kadencję, w październiku przyszłego roku (podobnie jak cała Komisja Europejska, w tym polski Komisarz Janusz Lewandowski) – będzie miała wypłacane 55 % swojego dotychczasowego uposażenia, czyli jak wyliczyli brytyjscy dziennikarze ok. 133.500£ rocznie, aż do końca 2017 roku, skorzysta też (jak do tej pory) z niskiego podatku wspólnotowego.

Sprawa wywołała burzę na wszelkich brytyjskich medialnych forach, czemu się trochę dziwię, gdyż taką samą odprawę otrzymywali wcześniej wszyscy poprzedni Komisarze z tego kraju (będącego we Wspólnocie od 1973 r.), zatem dla „wyspiarzy” to żadna nowość.

Już bardziej dla nas, ale polskie media być może bardziej wyważone, nie emocjonują się specjalnie przypadkiem Baronessy i nie wiążą go z analogiczną sytuacją Komisarza Janusza Lewandowskiego, czy naszej pierwszej Komisarz – Danuty Hubner, która odprawy rzędu 100.000 euro rocznie za „nicnierobienie” z Komisji Europejskiej (KE) już otrzymała.

Komisarska odprawa ma być gwarancją tego, żeby Komisarze (podobnie jak wysokiej rangi managerowie po odejściu z poważnej korporacji) nie zaczęli pracować zbyt wcześnie na rzecz konkurencji…

Ponadto, dość przekonującym argumentem przynajmniej zdaniem rzecznika KE jest i to, by „Komisarze nie szukali nowej pracy w czasie ostatnich miesięcy swojego mandatu, ale dopiero po zakończeniu kadencji”.

Co więcej, po osiągnięciu wieku emerytalnego, Ashton otrzyma jeszcze unijną emeryturę, w wys. 61.000 £ rocznie…

Wszystko to musi brzmieć bardzo zachęcająco dla kandydata na jej stanowisko, jakim (przynajmniej w naszych mediach) miałby być obecny polski minister spraw zagranicznych – Radosław Sikorski.

Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg

* http://www.telegraph.co.uk/news/worldnews/europe/eu/9971786/Baroness-Ashton-will-be-paid-400000-by-the-EU-to-do-nothing.html